Kolumbia: plaże - Park Tayrona - Sierra Nevada - Taganga

Plaże, plaże, plaże, plaże, plaże

Na początek żenujący żart prowadzącego: - Kolumbijczyk do żony: Jakbyś się nauczyła gotować to nie potrzebowalibyśmy pomocy domowej. - Zona: Jakbyś był lepszy w łóżku to nie potrzebowalibyśmy szofera.

Słowem wstępu

Karaiby to nie zawsze plaże z palmami... ale zdecydowanie plaże.. i zdecydowanie ciekawie... Zresztą Karaiby jak Karaiby. Pewno są tacy co się będą upierali, że to jednak powinny być wyspy, jednak Kolumbijczycy by pewno z tej interpretacji nie byli zadowoleni.... Kolumbia ma swoich kilka cudownych wysp, szczególnie San Andrés z morzem w 7 kolorach, piaskiem jak z bajki i palmami. Ale dotrzeć tam można w zasadzie tylko samolotem, a potem spać w 5 gwiazdkowym hotelu. Zatem tam nie dotrzemy. Zjechaliśmy za to prawie cale wybrzeże - to od strony Atlantyku - Morza Karaibskiego.

Trochę niby siedzimy tylko nad morzem i się opieprzamy. Ale... jest po co.. A jeżeli nie po co to przynajmniej jest przyjemnie... Plaże pewno ciężko opisywać.. stąd będzie trochę o ludziach... zobaczymy co z tego wyjdzie..

Po pierwsze morze to mają tu całkiem zróżnicowane. Od wschodu zaczyna się od pustyń prosto nad morzem zamieszkanych przez Indian (region Guijarra z miastem Cabo de vela) - ponieważ podobne regiony widzieliśmy z nadmiarem w Peru, to odpuściliśmy.

ameryka łacińska kolumbia relacja z podróży podróż Kolumbia

Taganga

Zaczęliśmy od miasteczka nad morzem, które opisywane jest jako mekka turystów z plecakiem. I... na pierwszy rzut oka tragedia. Plaże w zasadzie nas nie zabiły, za to zabijał tłum ludzi i raczej glośna atmosfera.. Ale ok było morze i trzeba było zostać.. I dobrze... okazało się, że Taganga to całkiem specyficzne miejsce. Jeszcze 5 lat temu była to cicha wioska rybacka. Nawet większa. Mieszkało w niej z 5 tys osób. Plaże były średnio brudne i stało na nich ze 100 lodek (ok nie wierze... ale właśnie to pisze a przy mnie w kawiarence siedzi hindus i gada po swojemu a w zasadzie krzyczy... trochę mi się chce śmiać)... Ale upodobali sobie to miejsce zachodni turyści z plecakami i ..ukochali tak, że..... wykupili domy, postawili hostele, postawili bary z zachodnią muzyką, potworzyli firmy umożliwiające nurkowanie, pranie i transport wszędzie, gdzie tylko zachodni turyści lubią jeździć... Krótko mówiąc mało co z Tagangi zostało - albo i zostało dużo - deptak z zachodnimi turystami i to deptak całkiem ok. Ale Taganczycy trochę się od morza oddalili, oprócz łódek rybaków, które cały czas stoją... Trzeba ich szukać, ale da się znaleźć.... i to całkiem ciekawych...

Mr Wilson

W Tagandze mieszka Mr. Wilson, choć nazwisko całkiem angielskie to jest to Taganczyk w 100%. Ma lat z 55, 2 koty i 5 psów. Psów zebranych z ulicy, którym jak mówi daje jeść raz dziennie - ale za to mu chronią podwórko... Prowadzi i w zasadzie chyba od zawsze prowadził jedyny salon piękności dla żon rybaków. Oferuje wszystko od farbowania włosów po woskowanie. Maja mówi, że jest gejem. Na pewno jest śmiesznym, humorzastym człowiekiem, który jednak wszystkich równo ochrzania i przez to nawet jakoś ciągnie. Mr Wilson jest człowiekiem znanym w Tagandze. Jak się o nim wspomni to albo go tu kochają (kobiety) albo słowem się nie odzywają (mężczyźni).

Ponieważ ma smykałkę do interesu założył przy salonie piękności miejsce do spania oraz restauracje. Pokoje są 2 i raczej betonowe z łóżkiem i ubikacją - przy czym z pokoju do ubikacji nie ma drzwi - raczej nie sprzyjają romantycznym wypadom. Reszta może spać na hamakach lub w namiotach. Całkiem fajna jest ogólnodostępna łazienka męska z niespodzianką. W łazience jest tylko pisuar i dwa pokrętła do spłukiwania. Jak ktoś użyje górnego to leci na niego woda z rury z sufitu. Tak zwany prysznic. Nie oznaczony nigdzie - stąd wielu da się nabrać. Ale ponieważ mamy 30 st C to tragedii nie ma. Mr Wilson wstaje codziennie o 6:30 rano i zaczyna polewać wodą glebę i sprzątać liście. Sprząta cały dzień z przerwami na ochrzanianie kucharza (nota bene robiącego najlepsze obiady świata) i robienie pedicure. Liści ma dużo, ponieważ hoduje w zasadzie wszelkie drzewa o krzaki, z których można zrobić sok - od mandarynek, przez limonki, marakuje po drzewne pomidory. I tysiąc innych owoców, których nie znam. Ponieważ mamy jesień to liście mu spadają. W przyszłym miesiącu będzie wiosna to znowu będą spadać liście kwiatów. Łatwo nie jest. Do takich dziwnych miejsc przyjeżdżają dziwni ludzie - stąd całodzienne granie na żywo piosenki żydowskie wydaja się być normą. Nie ma tu też zbyt dużo Amerykanów. I człowiek się czuje jak w Tagandze.

Mr Wilson wysłał nas na Playa Grande. Zaraz za górą (Taganga to miejsce nad morzem, ale w zielonych górach) jest większa plaża. Na tej plaży nie ma spania. Jest za to 20 restauracji - namiotów. Nie ma tam też drogi dla samochodów. Zatem należy dostać się pieszo przez górę lub łódką z rybakami. Pieszo nie radzą, bo podobno kradną - nas nie okradli. Samochodów i miejsc do spania nie ma, ponieważ Mr Wilson, a także reszta Taganczykow walczy, aby na playa grande nie można było dopuścić prądu i dróg. Dzięki temu Taganczykom pozostaje ostatni porządny zarobek. Wożą codziennie setki turystów w ta i z powrotem łódkami. Taganczycy mają jeszcze jedno zajęcie. Na mniejszych plażach za następnymi pagórkami stoi po 20 Taganczyków. Stoją cały dzień, a jeden pływa w wodzie z maską. Jak coś zauważy to krzyczy. Wtedy 20 chłopa ciągnie liny i wyciąga siatki na brzeg. Jak mają szczęście to w siatkach będzie nawet ze 100 ryb. I raczej szczęście maja.

Kai

Mr Wilson wysłał nas też dalej do Minca (Sierra Nevada), Parku Tyrona oraz na plaże do Baranquilla. Do Minca w górach pojechaliśmy. Ale reszta trochę zaczęła się zmieniać. Bo wsiadając do autobusu spotkaliśmy Kai´a. Kai nam powiedział, że Baranquilla jest dla turystów, a on nas weźmie do Valencia. Kai powiedział, że nie będziemy żałować. W zasadzie dużo więcej nam nie mówił. Nie żałujemy. Zdecydowanie należy też się cieszyć, że wróciliśmy bez kłopotów.

Kai to Bogotanczyk. Taki 32 letni długowłosy wyglądający jak Indianin typ, który 5 lat temu stwierdził, że nie chce pracować w biurze przy uniwersytecie. Wyjechał na wakacje w tutejsze okolice i w zasadzie pozostał. Mówi, że ma mniej stresującą prace. Swoją drogą fajne możliwości dają takie ciepłe kraje.

Do tego Kai ma na raz 4 zagraniczne dziewczyny. Jedna Szwajcarka jest w Brazylii, druga... a trzecia.... czwartą spotkał z nami na plaży. Kai jest przewodnikiem. Ale takim co nie działa dla firm założonych przez zachodnich turystów, tylko działa na własną rękę. Mieszka w Tagandze. Zaprzyjaźnia się z ludźmi, bo to typ fajny. Doradza gdzie jechać. A jak się komuś spodobało to mówi, że może zabrać w jeszcze w ciekawsze miejsca. Nas spotkał na przystanku, w zasadzie prawie w autobusie... i namówił. Zakładam, że nieźle mu idzie interes.

Kai codziennie rano przez pół godziny (także np. na plaży) wkłada opluty patyk do swojej drewnianej butelki i wyciąga z niej mieszaninę liści koki i sproszkowanych łupin ślimaków morskich. Taki tytoń tutejszych Indian z Parku Tyrona. Kai mówi, że to ma coś w sobie z medytacji. Może i tak. Na pewno interesują się tym Europejskie dziewczyny - bo jak Kai medytuje to podchodzą się i pytają co to. Kai jest typem spokojnym. Nie pije mocnych alkoholi. Nie krzyczy. I zdecydowanie kocha przyrodę, tutejszych Indian i wszystko co się tyczy Sierra Nevada i Parku Tyrona. Mówi że to właśnie sproszkowane łupiny i koka pozwalają mu się zjednoczyć z naturą. Zatem przewodnik niby dobry. Jednak typowo kolumbijski..

ameryka łacińska kolumbia relacja z podróży podróż Kolumbia

Sierra Nevada i Park Tyrona

Przy tych Karaibach mamy całkiem ciekawy ekosystem, który pozostał pod ochroną jako park narodowy - długi i szeroki na 50 do 100km. Zaczynając od strony lądu mamy z 50km gór - takich po 1000m wysokich -góry Sierra Nevada. Jest tam przede wszystkim zielono. I to strasznie zielono. Oprócz tego jest tu podobno ogromna ilość ptaków. Podobno największe zróżnicowanie na km kwadratowy na świecie. Na pewno je słychać. Nie do końca je widać. Widać za to pająki żółto-czarne, duże prawie jak dłoń. Ale o tym później. W takich miejscach, jak to muszą być też wodospady. I to one z reguły są główną atrakcją przyciągającą turystów. W Minca, do której jechaliśmy sami - dotarliśmy do wodospadu - ale oprócz wodospadu nic nie widzieliśmy. W Valencia nie dotarliśmy, bo prowadził nas Kai. Ale narzekać nie ma co. Zdecydowanie.

Valencia to w zasadzie miejsce 2km od morza na podnóżu gór. Miejsce w środku lasu, gdzie jest wodospad. Jeżeli mówimy o Karaibach, wodospadzie, górach do 1000m, lesie - to oczywistym jest, że nie mówimy tu o sosnach - za to mamy palmy, bananowce, liany i wszelkie inne dziwne drzewa i krzaki. Wszystko to poprzerywane jest rzekami i strumykami. I jest pełne odgłosów zwierząt. Czy są to małpy czy też ptaki to nie wiem. Pełne nie tylko odgłosów. W nocy wszędzie pokazują się świetliki i jest ich tysiące. A ja prawie nie wierzyłem, że one istnieją. Gwiazd też jest tysiące. I mam na myśli tysiące, a nie te 150 co widać na wsi w Polsce - gdy wydaje się nam, że widzimy piękne niebo. Biały człowiek nazywa takie miejsce dżungla. Zakładam jednak, że na dżungle to było trochę za mało zwarte. Jednak przerażające jest co najmniej jak dżungla szczególnie jak się weźmie pod uwagę węże i pająki, z którymi prawie się śpi.

Po drodze do wodospadu można skręcić z drogi, przekroczyć płytką rzekę i podchodzi się do pagórku. Tam głęboko za drzewami na polanie stoi dom. W zasadzie 3. I w zasadzie dach bez ścian ciężko nazwać domem. Ale tutejsi tak to nazywają. Tu mieszkający czyli Alex - 40 letni Kolumbijczyk bez rodziny. Oraz rodzina Indiańska prosto z gór, która jakimś trafem zeszła na dół. A, że nie mówi po Hiszpańsku to na razie trzyma się Alexa. Alex oprócz tego, że udostępnia swój dach (bo nie 4 ściany) turystom, to co ciekawszych turystów – aktorów, cyrkowców - prowadzi na góry do Indian. Aby oswoić ich z naszą kulturą. Zwykłego turysty nie zaprowadzi. To pewno dobra strona Alexa, gorsza potem.

W tym „domu” przyszło nam spędzić dwie noce i 48h w okolicach. 48H ciekawe, szczególnie, gdy nie pójdzie się do wodospadu, tylko przez las w drugą stronę od drogi. Po jakimś 1km zaczynają się sady bananowców, sady kokosowców, sady kakaowców oraz krowy w tych sadach i dziury, w których mieszkają raki. I to się ciągnie i ciągnie. To pewno nie wszystko co tam rośnie i żyje, ale to pozostaje w pamięci. Rak uciekający do dziury to jest coś. Kończy się to wszystko też niebanalnie. Bo sąd kokosowców, który dochodzi do oceanu to też jest coś. Szczególnie, że jak się okiem sięgnie w dół i w górę plaży - tudzież skraju sadu - to żywego ducha nie widać. Swoja drogą kokosy to całkiem cwane drzewa. Jeżeli taki sobie zrzuci kokosa do morza to ten może przepłynąć na kolejną wyspę (w środku jest w połowie pusty) Ponieważ w środku też ma wodę to jak go wyrzuci na brzeg to bez niczego może sobie urosnąć. Heh. Wracając do morza jedyny problem pewno taki, że tutaj raczej nie ma po co wchodzić do wody. A przynajmniej nie dalej niż na 2m wgłąb morza. Fala wciągająca do środka jest tak mocna, że nie można się tu kąpać. I tak w zasadzie jest w zdecydowanej większości tutejszego wybrzeża. Na pobliskich plażach gdzie hipisi zrobili sobie raj na ziemi - utopiło się ich ponad 100. Stąd Taganga z zatokami w górach przestaje być juć tak mało interesująca. Bo tu widzieliśmy chyba jedno z najbardziej malowniczych wybrzeży na świecie. Ale do wody to raczej słabo. No i co tu dużo mówić my też zaraz po zachodzie słońca zwinęliśmy się do chaty w lesie......

I tu się zaczyna zabawa. Aby mieszkać w takiej chacie trzeba się do kilku rzeczy przyzwyczaić. Po pierwsze do pająków dużych prawie jak dłoń, które sobie śpią nad twoim hamakiem. Podobno nie zabijają. Pewno zależy kogo. Do gąsienic co jak się złapie to podrażnia dłoń. Cwane tylko od zewnątrz mają włoski co drażnią. I do karaluchów oraz nietoperzy. Ale to standard. Podobno przed większością z nich chronią hamaki.

Indianie

Gorsza sprawa jest jak się w nocy śpi, a tu o 4 rano rozpoczynają się krzyki. Krzyki się rozpoczynają, bo Indianie, którzy schodzą z gór i przenoszą się do naszej cywilizacji niestety często mają płacone alkoholem. Niestety tak podobno płaci im Alex. Tak podobno płacą im wszyscy. Indianie i alkohol to nie dobry mix. I rzeczywiście zachowują się jak 14 letnie dzieciaki, które piją jeden z pierwszych razy - krzyczą, wrzeszczą i zakładają, że wszystko im wolno. Zatem oprócz tego, że od 4 rano są krzyki po całej dżungli, to jeszcze przyjdą do twojego hamaku. Poświecą ci latarką w oczy. Pogadają coś po ichniemu. Pogłaszczą po głowie i pójdą. Argentyńczycy, którzy też tam spali mówili, że chodzili z maczetami. Pewno wzięli po drodze. Można się ich przestraszyć choć mają 160 cm wzrostu i chodzą ubrani w prześcieradła. Krzyki do naszego wyjścia o 9 nie ustały. Później rodzina uciekła od Alexa. Zresztą widzieliśmy ich po drodze.

Przy czym cholra tacy Indianie to nie maja łatwo. Do wioski swojej w zasadzie wrócić nie mogą - bo ich wychłoszczą, dadzą im kare albo w ogóle ich do wioski nie przyjmą. Z tego co Kai mówi, wódz wioski wstydzi się za Indian co schodzą. Za to jak bardzo zaprzedają kulturę za kilka łyków alkoholu. Mieszkając w naszym świecie są całkowicie pogubieni. Z tego co mówią to rzeczywiście często płacą im alkoholem. A jeżeli nie alkoholem to dają im minimalne pieniądze. Koło zamknięte. I tak to na styku cywilizacji.

Tak to wygląda przynajmniej w pierwszym pokoleniu. Tacy co zeszli w niższe partie gór i są już którymś pokoleniem czasami dają sobie zdecydowanie lepiej rade. Takich co widzieliśmy to nadal żyją tylko z roli. Ale to z wyboru. Sprzedają swoje jedzenie jako ekologiczne. I ok bogactwa nie ma. Ale dzieci w szkołach w miastach, a oni wyglądają na zadowolonych. U jednej podobnej rodziny byliśmy na obiedzie jak po górach chodziliśmy. Zresztą dobrzy ludzie byli. I nam chyba skóre uratowali.

Jak się chodzi po górach w Sierrra Nevada, to oprócz pająków i żmii które np. mogą wpaść ci na głowę, gdy idący za tobą Argentyńczyk wykopie je w górę, gdy przerażony zauważy, że ma go pomiędzy klapkiem a palcem. Zdarza się, zdarza. Oprócz tych rzeczy należy też bać się bojówek. W zasadzie tutejsze regiony to ostatnie, gdzie bojówki jeszcze gdzieś biegają. Choć podobno nie ruszyli turystów od 5 lat. Jeżeli chodzi o bojówki to mówią, żeby powiedzieć, że się zna Alexa to będzie spokój. Pewno tak. Pewno Alex im płaci swoje i dzięki temu turyści u niego spać mogą spokojnie. Zresztą robią tu tak wszystkie biura wysyłające turystów w lasy.

ameryka łacińska kolumbia relacja z podróży podróż Kolumbia

Przy czym w tych górskich lasach zakładam, że także trzeba się bać innych handlarzy koki. Bo nie mam pojęcia po co w miejscu, gdzie dojść można tylko pieszo, idąc min 2h ktoś ma niesamowicie przyjazną hacjendę, z zadbanym ogródkiem. Takie i mniejsze chatki spotyka się co kolejne pół godziny. Ja tam myślę, że tam to nie tylko amatorzyprzyrody przyjeżdżają.

Niby w dzień bezpiecznie. Z drugiej strony w nocy jest różnie. A jak się idzie z Kolumbijskim przewodnikiem to dziwne nie jest, że on powie, że cala trasa będzie trwała 4h. Wychodzisz o 11, a kończysz na godzinę przed zmrokiem na środku góry. Z góry trzeba zejść omijając w nocy pająki i Panów, którym się może to nie podobać, że tam chodzisz. Indianie i inni mieszkańcy tutejsi są wtedy co najmniej niezbędni. Ich motory zresztą też. Bo okazuje się, że jednak mają swoje drogi, żeby wjechać.

Park Tyrona

Park Tyrona to przedłużenie powyższych Gór Sierra Nevada. Przedłużenie kończące się w morzu. Kończące się widokiem jak z obrazków z kładzącą się palma i białym piaskiem. I na tym można by skończyć. Niektórzy by pewno powiedzieli, że jedne z najpiękniejszych plaż świata. Ja powiem - tak, ale 20 lat temu. Zresztą siedzieli tu wtedy hipisi. Teraz plaże są tak pełne, że nie ma prawie gdzie usiąść. A przynajmniej się to tyczy tych, gdzie można pływać. Zatem pięknie ale hmmm.

Park Tyrona to także miejsce gdzie przez ponad 1000 lat żyli Indianie zanim nie uciekli przed Hiszpanami. Pobudowali tu z kamieni ciekawe konstrukcje np. Schody z kamieni, a raczej często gęsto głazów większych ode mnie. Schody takie ciągną się przez godzinę - od ich starej miejscowości, aż po morze - około 1 godziny schodzenia po głazach. Zdecydowanie robi wrażenie. Ciekawy jestem czy my potrafilibyśmy coś takiego stworzyć.

I.......................................................... to tyle....... jak mowie....... trochę może.... trochę dziwnych rzeczy....dziwnych do opisania...... tak naprawdę jesteśmy już całkiem dalej.... i następny mail będzie krótszy a ciekawszy...

hej